– Dzień dobry, poproszę kilo gwoździ.
– Dzień dobry, 50 zł proszę.
– Ale jak to, ten pan przede mną płacił 40!
– Tak, ale pani jest kobietą, więc nie umie pani wbijać gwoździ, pognie je pani i zmarnuje. Dlatego 50.
Czyli daily reminder, że "gender pay gap", czyli "luka płacowa", (niższe wynagrodzenie kobiet za tę sama pracę) spowodowana "krzywdzącymi stereotypami" nie istnieje.
Ale uwaga: nie istnieje NA WOLNYM RYNKU. Jeżeli w gospodarce wolnorynkowej jakiś przedsiębiorca kierowałby się "krzywdzącymi stereotypami" i płacił mężczyznom więcej za tę samą pracę niż kobietom, to po prostu pozbawieni takich uprzedzeń przedsiębiorcy pokonaliby go na rynku poprzez konkurencję. Mieliby większą wydajność za mniejszą cenę.
Natomiast teoretycznie takie zjawisko mogłoby istnieć w tzw. sektorach państwowych czyli mówiąc kolokwialnie "w komunie". W jakiejś szkole, szpitalu czy urzędzie, tam, gdzie jakiś dyrektor czy inny zarządca z woli ludu nie musi się kierować prawami rynkowymi, a może się kierować innymi kryteriami. Np. uprzedzeniami wobec kobiet. Albo mężczyzn. Raczej jednak wątpię czy takie uprzedzenia są czymś powszechnym. Ci decydenci kierują się odgórnymi kryteriami "regulaminowymi", jeśli są posłuszni, najczęściej jednak kryteriami własnej korzyści. Np. zatrudnić kogoś znajomego. Czasem może nawet kogoś kompetentnego, żeby nie było przypału.
A wracając do tego mitu "gender gap", to największa różnica w statystycznych zarobkach mężczyzn i kobiet występuje w krajach skandynawskich. Tak, własnie w tych, najbardziej "równościowych" i "postępowych". Dlaczego? Bo są to jednocześnie kraje o dość wysokich zarobkach (co wynika z wielu przyczyn, ale żadną z nich nie jest socjalna polityka społeczna, jak twierdzi lewica, ona jest czynnikiem hamującym dobrobyt). Dlaczego zatem tam jest znacznie większa rozbieżność w dochodach mężczyzn i kobiet niż w takiej "zacofanej" Polsce? Bo im wyższy poziom zamożności społeczeństwa, tym bardziej ludzie dokonujący wyborów zawodowych kierują się swoimi preferencjami, a nie potencjalnym zyskiem. Zysk z perspektywy ludzkiej jest nieliniowy. Pierwszy tysiąc jest dla nas wart więcej niż drugi, drugi więcej niż trzeci itd. A że kobiety ze swojej natury częściej preferują zawody, których owoce pracy są średnio niżej wyceniane na rynku niż owoce pracy zawodów częściej wybieranych przez mężczyzn, taka jest tego przyczyna. I ta wycena nie bierze się z powietrza, tylko z sumy codziennych wyborów konsumenckich dokonywanych przez wszystkich ludzi. Również kobiety, a nawet częściej.
A przy okazji morał z tego wszystkiego taki, że lewica po prostu zupełnie nie rozumie ekonomii, jej nawet najbardziej banalnych podstaw, jakimi są prawo popytu i podaży oraz konkurencja. Ich punktem odniesienia jest ekonomiczna komuna, centralnie planowana przez towarzyszy partyjnych i dlatego tak bardzo oderwane od rzeczywistości są ich urojenia.
Lewacka "sprawiedliwość" zawsze równa w dół.
Socjaliści mają tyle rozwiązań dla pracowników i przedsiębiorców, ale to wszystko działa tylko w ich teoretycznym modelu. Jakby spróbowali zastosować te bzdurne pomysły w swoich firmach to rynek by ich szybko wyjaśnił. Dlatego wymyślono dotacje, żeby lewacka utopia mogła trwać i mogli jak najdłużej głosić te urojenia o tym, że jak dasz osobom wykonującym lepiej i gorzej swoją pracę taką samą płacę to wszyscy będą zadowoleni. Takie coś to patologia, bo osoba, która ma mniejszą wydajność nie ma motywacji do poprawy swoich umiejętności, a ta która ma większą wydajność też traci zapał, bo widzi, że ktoś kto zrobi 2x mniej dostaje taką samą wypłatę.