Po pierwszej części Diuny z 2021 roku miałem mieszane uczucia. Podobnie jak inni miłośnicy serii powieściowej Franka Herberta od lat wyczekiwałem nowej ekranizacji jego sztandarowej książki. Film z 1984, w reżyserii Davida Lyncha, chociaż w moim przekonaniu wybitny, to jednak cierpiał na poważną skrótowość, gdyż bogactwa fabuły tej powieści nie da się zmieścić w 2 godzinach filmu. Ponadto efekty specjalne z lat 80 nie robią już dzisiaj wrażenia.
Diuna Davida Lyncha z 1984 roku.
W 2021 roku otrzymaliśmy pierwszą część docelowej trylogii filmowej. Film pod względem technicznym był dobrze zrealizowany, warstwa wizualna robiła wrażenie. Pod względem fabularnym nie było nawet tak źle, a aktorsko całkiem nieźle. Były jednak pewne wpadki, a przede wszystkim niepokojąca zmiana jednej z ważnych postaci. Otóż planetolog imperialny Liet Kynes – w książce opisany jako mężczyzna z rudoblond brodą zamieniony został w czarnoskórą kobietę i to bardzo kiepsko odgrywającą swoją rolę. Na tamtym etapie jeszcze trudno było określić, czy to pojedynczy zabieg mający na celu dostosowanie się do wymogów ideologicznych Akademii Filmowej, która rozdaje Oskary (od kilku lat przyznawane już wyłącznie za zgodność z lewicową ideologią i poprawność polityczną, a nie walory sztuki filmowej), czy może zapowiedź głębszego przeorania oryginalnej fabuły oraz wydźwięku powieści Herberta. Swoje wrażenia z pierwszej części Diuny opisałem w tym ironicznie przewrotnym tekście:
https://peakd.com/hive-166847/@dysydent/politically-incorrect-review-of-new-dune-movie-2021-engpl
Jedna z lepszych scen pierwszej części Diuny z 2021 roku. Niestety w drugiej już tak dobrze nie będzie.
Niestety, w drugiej części ekranizacji, najgorsze obawy, które można było żywić spełniają się aż nadto. Fremeni okazują się dziwną zbieraniną ludzi różnych ras (ale wszyscy kolorowi), co jest całkowicie irracjonalne. Jest to społeczność żyjąca w wewnętrznej izolacji od 10 tysięcy lat. Jeśli nawet wśród ich przodków byli ludzie z różnych ras, to po tak długim czasie życia na Diunie ujednoliciliby się całkowicie. W powieści jedna z postaci fremeńskich opisana jest jako posiadająca skórę oliwkowo-jasną, a więc pasowaliby tutaj aktorzy np. z Pakistanu czy podobnych rejonów Bliskiego Wschodu. Przodkami Fremenów byli Zensunnici, a więc ludzie łączący duchowość Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W każdym razie, jakiegokolwiek koloru skóry nie posiadaliby Fremeni, z całą pewnością należałoby ich pokazać jako jednolity etnicznie, hermetyczny lud. Dlaczego zatem Villeneuve pokazał ich jako kolorową zbieraninę od lekko upigmentowionych ludzi o mieszanym pochodzeniu aż do subsaharyjskich murzynów? Prawdopodobnie dlatego, że chciał ich upodobnić do współczesnych tzw. „uchodźców”, a raczej należałoby powiedzieć „nachodźców” (bo większość z nich przed żadną wojną nie ucieka), którzy szturmują Europę w kolejnych falach „kryzysu migracyjnego”.
Liet Kynes normalny po lewej w 1984 roku i neomarksistowski w roku 2021.
Co więcej, społeczność Fremenów zostaje zmieniona nie tylko pod względem rasowym. Samo to można by jeszcze jakoś przeboleć, zrozumieć jako ofiarę składaną Molochowi poprawności politycznej. Niestety również sposób funkcjonowania, zasady społeczne Fremenów zmieniono w sposób absurdalny i całkowicie niezgodny z duchem powieści. W którymś momencie Chani wypowiada do Paula następujące słowa: „Tutaj [wśród Fremenów] jesteśmy sobie wszyscy równi – kobiety i mężczyźni” i widzimy potwierdzenie tych słów w tym, że grupy wojowników fremeńskich są wymieszane nie tylko rasowo, ale i płciowo. I dotyczy to również elitarnych fedajkinów – świętych wojowników Muad’Diba. Tymczasem w powieści, Fremeni są społecznością ściśle patriarchalną, a kobiety stanowią część dobytku mężczyzn, podobnie jak to sformułował swego czasu Ronald Lasecki. Właśnie dlatego nie pojawia się w ogóle w filmie dość istotna dla powieści postać Harah – kobiety fremeńskiej, którą Paul otrzymuje razem z resztą dobytku pokonanego przez niego Dżamisa. Swoją drogą, w drugiej części filmu pojawia się kolejna postać zamieniona przez Villeneuve'a w kobietę. To Sziszakli – druga z gangu postępowych julek, psiapsiółka Chani. Oto opis Sziszakliego z książki:
Na drodze Paula została samotna, owinięta w burnus postać: Sziszakli, dowódca brygady fedajkinów, któremu tylko skośne oczy widać było między kołpakiem filtrfraka a maską.
Kolejną nachalną, ideologicznie narzuconą zmianą wobec powieści jest rozłam religijny u Fremenów i wprowadzenie sztucznego podziału ich społeczności na północ i południe. W powieści wszyscy Fremeni są religijni. Ich religia jest jednością z ich życiem, ich prawem, ich całą społeczną egzystencją. Jeśli ktoś z nich wątpił w Paula Muad’Diba, to wątpił, czy on rzeczywiście jest prorokiem z ich przepowiedni. Spierali się o interpretację znaków, ale nikt nie poddawał w wątpliwość samej przepowiedni i wierzeń. Tymczasem w filmie widzimy kółeczko siedzących sobie juleczek-wojowniczek z brylującą wśród nich Chani, które kpią sobie bezczelnie na głos z modlącego się z Stilgara i szydzą z niego otwarcie („on jest z południa – nie słyszysz jego akcentu?”), szydzą z przepowiedni, rytuałów, tego wszystkiego, co w powieści stanowi esencję życia Fremenów. Postępowe, „wyzwolone” Fremenki są jak gangrena, która rozlewa się na całą fabułę i zatruwa ją niespójnością. A podział północ – południe? To przecież nawiązanie do konfliktu, który rozdziera Stany Zjednoczone po dziś dzień, od czasów wojny secesyjnej. Południe w abominacji filmowej Villeneuve'a zamieszkują „fundamentaliści” (takie słowo w ogóle nawet nie pada w powieści), a północ zamieszkują „postępowi Fremeni”, którzy „odrzucają bajki”. To przecież nawiązanie do „młodych, wykształconych, z wielkich ośrodków”, którzy w USA popierają toksyczne ideologie gender, LGBT, feminizmu itp. w konflikcie z „ciemnogrodem”, „redneckami”, „toksyczną męskością”, „homofobami”, „mizoginami” i podobnymi, bzdurnymi określeniami rozsądnej części społeczeństwa USA, u którego (rozsądku) więcej jest właśnie na południu.
Muad'Dib preferuje zasiadanie w towarzystwie swoich julek-fedajkinin w ten sposób pokazując brodatym fundamentalistom, że ich miejsce jest na śmietniku historii.
Innym elementem fabuły przekłamanym z powodów ideologicznych są Harkonnenowie. Powieściowy baron Vladimir Harkonnen jest obleśnym, grubym homoseksualistą, prawdopodobnie pedofilem, który korzysta z usług seksualnych młodych niewolników. Ten motyw zaznaczony jest również w ekranizacji z 1984 roku, sprzed czasów dyktatury poprawności politycznej. U Villeneuve’a oczywiście ten element zostaje usunięty. Co prawda jest scena, gdzie w kwaterze barona leżą dwa ciała, ale nawet nie sposób ustalić ich płci, nie ma też żadnego nacechowania seksualnego sceny. Natomiast sposób ukazania tam Harkonnenów jest bardzo specyficzny. Są oni wręcz wizualnie wybieleni – są najbardziej białymi postaciami w filmie, zgodnie z dogmatem, wg którego postaci pozytywne mają być kolorowe lub mieszane rasowo oraz płciowo, a postaci negatywne to zawsze biali, heteroseksualni mężczyźni. Są też oczywiście łysi. Scena pojedynku na arenie pomiędzy Feyd-Rauthą a niewolnikami pokazana jest w sposób szczególny – film staje się czarno-biały, a całe otoczenie ma charakter przywodzący na myśl architekturę III Rzeszy. Ba, tłum na trybunach wydaje się nawet w którymś momencie „hailować”. Taki był jak widać zamysł – pokazać Harkonnenów jako „skrajną prawicę” (abstrahując od tego, że tzw. naziści w rzeczywistości w ogóle nie byli prawicą). Tymczasem w książkowym oryginale Harkonnenom bliżej było do komunistycznej rzeczywistości sowieckiej, gdzie brud zamalowuje się świeżą farbą na pokaz. Harkonennom książkowym nie zależy na typowo nazistowskich ideach „czystości”, „porządku”, ale na realizacji „planu”, „normach” i nade wszystko intrygach szydzących ze wszelkich honorowych ograniczeń.
Sztafety Szturmowe Harkonnenów, na pierwszym planie oberleutnant Rabban.
Sam ten ładunek zmian ideologicznych zepsułby nawet mający wiele innych zalet film, ale niestety minusów jest znacznie więcej.
Poziom aktorstwa i sposób, w jaki prezentują się poszczególne postaci w drugiej części Diuny jest generalnie słaby, choć trzeba uczciwie przyznać, że nie zawsze jest wina aktorów, a w wielu przypadkach wynika to z idiotycznych pomysłów wpisanych w scenariusz. Ofiarą scenariusza z całą pewnością pada Stilgar. Zrobiono z niego ciemniaka, karykaturalnego wręcz religijnego, zaślepionego naiwniaka, tak że padł ofiarą memów drwiących z niego.
Mahdi!
Lisan al-Gaib!
Stilgar z książki to był charyzmatyczny lider, człowiek pełen mądrości, rozsądku i wewnętrznej siły. Jessika też cierpi na durnym scenariuszu. W pierwszej części cyklu Villeneuve'a grająca ją Rebecca Fergusson ma okazję się wykazać aktorsko – są tam ciekawe motywy związane z troską matki o syna, męża, konflikty mające związek z lojalnością wobec zakonu. W drugiej części Jessika staje się grubo ciosaną intrygantką, do przejrzenia nawet przez najgłupszego widza, a obrażająca inteligencję tego bardziej wyrobionego. Nie jest to już postać tak wielowymiarowa i interesująca jak w pierwszej części. Chani w wykonaniu niejakiej Zenday’i jest absolutnie drewniana. I to nawet niezależnie od tego, że w przeciwieństwie do książkowej, mocno uduchowionej postaci zrobiono z niej w filmie przemądrzałą julkę. Ona po prostu taka jest – bez wyrazu. Harkonnenowie są generalnie rzecz biorąc spłyceni. Baron z mistrza intryg przemienia się w wioskowego intryganta o niewielkim rozumku.
Baron Bolimir Harkonnen.
Z Rabbana zrobiono mięśniaka-przygłupa, który nic nie rozumie – tymczasem w książce był on ciekawą postacią, bo z jednej strony „nie umiał w intrygi” jak jego wuj i brat, przez co był przez nich pogardzany (w sumie niezasłużenie), ale z drugiej był zdolnym dowódcą i administratorem, który wyraźnie widział zagrożenie dla nich ze strony Fremenów i dbał o takie kwestie jak np. wywiad, ale jego wnioski i ostrzeżenia były odrzucane przez ignoranta – barona. Natomiast Feyd-Rautha totalnie mnie odrzuca. Wiem, że sporo osób było pod wrażeniem jego kreacji, że niby „przerażający psychopata”, ale mnie raczej śmieszył, bo w wymyślonej dla niego charakteryzacji wygląda trochę jak upośledzone dziecko z wodogłowiem. Kreacja Stinga z 1984 roku była o wiele lepsza, dobrze odpowiadająca książkowemu pierwowzorowi i budząca szacunek.
Feyd-Rautha Harkonnen.
Paul w wykonaniu Timothego Chalameta jest co najwyżej średni. Od biedy daje radę, ale tutaj znowu zawala scenariusz i reżyseria – nie widać zbyt dobrze jego metamorfozy z młodego chłopaka z atrydzkiego dworu w silnego przywódcę ludu zahartowanych w boju twardzieli. Nie ma tu zbyt wiele z jego powieściowych dylematów, walki wewnętrznej – to już nawet bardziej to zaznaczono w pierwszej części filmu, która powinna była być dopiero wstępem do tego elementu fabuły. Swoją drogą nie ma też tutaj piękna miłości między Paulem a Chani, nazywanej przez niego na osobności, pieszczotliwie Sihaja – wiosna pustyni. W filmie Chani pogardza tym imieniem bo jest przecież „stronk łumen” i w ogóle jej związek z Paulem jest pozbawiony tzw. „chemii” i wygląda na jakiś sztuczny i nieszczery.
Paul oraz Chani w obu ekranizacjach.
Fabuła jest okrutnie spłycona i uproszczona. To jest znamienne, że nawet Lynch, który miał do dyspozycji 2h 17m na ekranizację całego pierwszego tomu Diuny zawarł tam więcej elementów fabuły i zachował o wiele więcej spójności niż Villeneuve, który miał na to łącznie 5h 21m w dwóch częściach. To co dostaliśmy obecnie na ekranie w drugiej części to 2,5 godziny bezładnej nawalanki na noże, nawet niespecjalnie efektownej szermierczo tylko zgodnej ze standardowym, hollywoodzkim wyrobnictwem, nawalanki przerywanej czasem naburmuszoną twarzą Zenday’i lub jakimś drętwym dialogiem. Nie ukazano tutaj w ogóle, na czym miałby polegać wkład Paula w walkę Fremenów z Harkonnenami. W książkowym pierwowzorze, razem z matką uczą oni Fremenów atrydzkich technik walki oraz tajników kontrolowania ciała znanych Bene Gesserit. Książkowy Stilgar określa je mianem „magicznego sposobu walki”. Dodatkowo Paul wzbogaca arsenał fremeński o rakiety i jakiś rodzaj broni palnej. W ekranizacji z 1984 ze względu na niechęć Lyncha do ówczesnej mody na sztuki walki, większą rolę grała tam technika wojskowa i wymyślona przez niego tajna broń Atrydów w postaci sonicznych modułów. Miało to jakiś sens i spójność mimo odejścia od fabuły książkowej. U Villeneuve'a Paul z matką nie wnoszą do zdolności bojowych Fremenów absolutnie nic poza może bronią jądrową na sam koniec filmu. Z tym, że widz bez znajomości książki nie będzie rozumiał, po co oni tymi rakietami rozwalają mur i potem się biją na noże, zamiast rozwalić całą armię sardaukarów. Tutaj reżyser wymaga znajomości książki od widza, a jednocześnie fabułę tej książki w całym szeregu miejsc gwałci w sposób bezlitosny.
Paczaj jaką mam groźną minę, jestem strong-independent-woman!
A błędów drobnego kalibru gwałcących logikę jest masa. O tym zmisgenderowanym Kynesie, który wiąże niewidzialne wiązadła u filtrfraków to już pisałem we wrażeniach z pierwszej części filmu. W drugiej mamy np. scenę, gdy po pokonaniu Harkonnenów, Fremeni pozyskują z ich ciał wodę i Stilgar mówi, że to „brudna woda, zanieczyszczona chemikaliami, ale wystarczająca dla systemów chłodzenia”. Ten fragment stanowi gwałt na rozumie. Skoro są w stanie pozyskać z krwi i innych płynów ciała przezroczystą wodę, to z całą pewnością żadnej „chemii” tam nie ma, bo jest to destylat. W książce ta bzdura się nie pojawia, a w filmie nie wiadomo po co ją umieszczono. A następnie zaraz po tym wymiotująca Jessika... Boże, to jest tak niezgodne z duchem książki, że to się w głowie nie mieści. Jessika, która dzięki szkoleniu prana-bindu panuje nad każdym pojedynczym mięśniem i nerwem swojego ciała, zaczyna w niekontrolowany sposób wymiotować, a wie, że stanowi to obrazę dla Fremenów. Normalnie < palmface >. Nie muszę wspominać, że w książce słowo „wymiotować” w ogóle nie występuje. Książkowy Paul w którymś momencie roni łzę, co ma ogromny wydźwięk. Jessika pozwala sobie na łzy w kilku momentach powieści, ale nigdy w obecności Fremenów. Kolejna sprawa: broń jądrowa. Dlaczego Paul używa jej przeciw murowi zaporowemu, ale już nie przeciwko armii Sardaukarów? Kto zna książkę, ten wie, ale przecież Villeneuve w ogóle oryginalnej fabuły nie szanuje, a mimo to widzowi wielu elementów w ogóle nie tłumaczy. Na czym w ogóle polega rytuał wody życia. Dlaczego Chani jest w stanie uzdrowić Paula po jej wypiciu. Doczytaj sobie widzu w książce, bo pięć godzin nie wystarczyło mi na wyjaśnienie podstawowych aspektów książki. A wystarczyłoby 5 minut mniej bezładnej bieganiny po pustyni i zamiast tego kilka krótkich scen czy linii dialogu i wszystko byłoby jasne również dla widza, który nie czytał powieści.
A skoro mowa o Wodzie Życia - w powieści Paul próbuje jej na własną rękę, potajemnie, nikogo o tym nie informując. Co prawda potrzebuje pomocy Chani i Jessiki, żeby wrócić do przytomności, ale wchodzi na wyższy poziom świadomości. Jest tam element tryumfu nad kobietami – kiedy staje się Kwisatz Haderach – mężczyzną, który sięga do miejsca niedostępnego dla kobiet, które napawa je lękiem. W politycznie poprawnym filmie Villeneuve'a to nie ma prawa wybrzmieć. Dlatego tam do wypicia wody stworzyciela nakłania Paula matka w prymitywnie ciosanej manipulacji, a ratuje go Chani, przeciwna tym „religijnym zabobonom” (w książce Chani jest głęboko religijna i jest służalnicą kapłańską). Paul w efekcie podąża jak lunatyk, tam gdzie chce jego matka „intrygantka”. W pewnym sensie Jessika uwalnia w Paulu zło – ale po co? Bo tak sobie chyba uroił Villeneuve, w jakimś swoim płytkim odczytaniu powieści bazującym na tym, że Herbert nie chciał ukazywać Paula jako lidera, lecz zdekonstruować figurę charyzmatycznego przywódcy. Z tym, że tam gdzie u Herberta jest wieloznaczność, filozofia i różne poziomy interpretacji, u Villeneuve'a jest prymitywny antyelitaryzm.
Bo wiecie, Paul wcale nie jest dobry, muszę wam to porządnie wyjaśnić.
Muzyka filmowa również jest drętwa. Zupełnie nie rozumiem zachwytów nad tą ścieżką dźwiękową. Co prawda momentami wpasowuje się w „klimat pustyni”, ale nic ponadto. Brakuje jej głębi i siły wyrazu. Muzyka z ekranizacji Lyncha była nieporównywalnie lepsza - charyzmatyczna i wyrazista. Pamiętam, że w tej nowej ekranizacji zwróciłem uwagę na kadr z momentu ataku harkonneńskich ornitopterów. Był ciekawy, choć mignął tylko przez sekundę. Można było go rozwinąć w jakąś formę nawiązania do „Czasu apokalipsy” i wzmocnić odpowiednią muzyką (u Coppoli jest to Wagner), ale niestety u Villeneuve’a ten potencjał znowu rozpływa się w nijakości.
Scena z ornitopterami - zmarnowany potencjał.
Całość oceniam na góra 4/10. Jest kilka ciekawszych czy raczej znośnych scen, np. przemowa Paula do Fremenów w kręgu, parę ładniejszych kadrów. Widać, że włożono dużo pieniędzy w tę ekranizację. Plusem są specjalnie na potrzeby filmu opracowane języki czy to Fremenów czy Harkonnenów. Niestety są to pieniądze wyrzucone w błoto, bo totalnie rozwalenie fabuły i podporządkowanie jej poprawności politycznej wraz z całą gamą błędów i niedociągnięć gubi ten film. Dla odróżnienia, pierwszej części filmu daję wyższą notę – 6/10, ponieważ jest tam więcej ciekawych detali, więcej rozmachu filmowego, lepsze aktorstwo, a problemy z popsutą fabułą i jej ideologicznym popsuciem dopiero się wstępnie, tu i ówdzie zaznaczają.