A brief reflection on the sense (or nonsense) of healing yourself from deadly diseases / Krótka refleksja o sensie (lub bezsensie) leczenia się ze śmiertelnych chorób

in english •  2 years ago 

zz.webp

Source of photo - https://iowalum.com/what-is-cancer/

Recently, I informed you that there is a fundraiser for my boss, who has contracted a severe form of glioblastoma (brain cancer). The collection was successful, but unfortunately on the night of Monday to Tuesday or Tuesday to Wednesday, the man died. Apparently he walked away peacefully and did not get tired. He has been tiring for the last six months, when he spent most of that time in hospitals wearing pampers. I've always wondered why people fight so fiercely for survival as recovery is basically impossible (one case in a few million, that's a miracle that hardly ever happens, and even if it does, it's a single case in XXX years. ). Maybe I'm weird and emotionless, like Alan Turing from "The Imitation Game"? In a sense, I have no trouble coming to terms with - "okay, something's impossible and I have no way of changing it." Of course, I would definitely fight for life to the end - after all, it's normal, every person has such a mechanism imprinted in the head (which can be compared in a way to the Death Hand mechanism - if life is directly threatened, the body turns off the entire thinking process and activates all muscles - the effect is that it takes several "bulls" to hold one man), but after passing the first shock, I would think about a possible wife, children, whom I would take money for useless therapies, which might work, but only in the early stages of the disease (assuming I would have detected it too late). If I did not have them, I would think about children from orphanages - why should I throw money to wealthy doctors or pharmaceutical companies if they are more helpful to others? Or else - the poor will be able to make better use of them?

If I was the one who fell ill, I would choose the no treatment option (assuming there would be no more options) and spend my last days with loved ones or doing things I enjoy. Why waste the end of your time sitting in the hospital, when 90% is impossible to recover? It is different when the chance is high and the body is still strong, so there is a good chance that the cancer will die faster than our body. However, if 2 or 3 doctors make the same diagnosis, I see no point in the fight. We are only wasting the time that we have so little left, instead of ensuring comfortable conditions for ourselves and our loved ones having memories of our participation. In my opinion, the final decision should be made by the sick person - just as the decision about a potential abortion should be primarily for the woman. Of course, there is the right of the father and the husband, but the husband will not live his whole life with the consequences of this decision (and even if a Catholic insists otherwise, I will answer yes - such cases are individuals), while a woman will. The patient, on the other hand, has little chance of recovery, but a gigantic chance of dying in hospital. A place that "reeks" of death, a place where everyone gives it a shit (yes, there are empathetic nurses, but again - they are individuals, every person has their own life or family). It should also be a decision of every person, because if the state captain gets permission to decide about it, we will have to deal with a catastrophe, which we have already seen in Poland once, and in the UK, people carried cards with them - "Don't kill me, save to the end! ", because some people did the same - they put the patient to sleep either out of laziness or to earn money. It is too controversial and abusive to be left to any state.

Niedawno temu poinformowałem Was o tym, że trwa zbiórka na rzecz mojego szefa, który zachorował na ciężką odmianę glejaka (raka mózgu). Zbiórka zakończyła się sukcesem, ale niestety w nocy z poniedziałku na wtorek lub wtorku na środę, człowiek zmarł. Podobno odszedł w spokoju i nie męczył się. Męczył się natomiast przez ostatnie pół roku, gdy większość tego czasu spędził w szpitalach, nosząc pampersa na sobie. Zawsze mnie to zastanawiało - czemu ludzie tak zaciekle walczą o przeżycie, jak ozdrowienie jest w zasadzie niemożliwe (jeden przypadek na kilka milionów, to jest cud, który praktycznie się nie zdarza, a nawet jeśli się trafi, to jest to jednostkowy przypadek na XXX lat). Może to ja jestem dziwny i pozbawiony uczuć, tak jak Alan Turing z "The Imitation Game"? W sensie, nie mam problemów z pogodzeniem się - "dobra, coś jest niemożliwe do wykonania, a ja nie mam żadnej możliwości, by to zmienić". Oczywiście, na pewno walczyłbym o życie do końca - w końcu to normalne, każdy człowiek ma taki mechanizm wdrukowany w głowę (który można w pewnym sensie porównać do mechanizmu Death Hand - jeżeli życie jest bezpośrednio zagrożone, to ciało wyłącza cały proces myślenia oraz aktywuje wszystkie mięśnie - efekt jest taki, że do przytrzymania jednego mężczyzny, potrzeba kilku "byków"), ale po minięciu pierwszego szoku pomyślałbym o ewentualnej żonie, dzieciach, którym bym odebrał pieniądze na bezużyteczne terapie, które może by zadziałały, ale tylko we wczesnym stadium choroby (zakładając, że wykryłbym go zbyt późno). Gdybym ich nie miał, to pomyślałbym o dzieciach z domów dziecka - po co mam wrzucać pieniądze do bogatych lekarzy lub koncernów farmaceutycznych, jeżeli są bardziej pomocne dla innych? Albo inaczej - biedni będą mogli zrobić z nich lepszy użytek?

Gdybym to ja zachorował, to wybrałbym opcję braku leczenia (zakładając, że nie byłoby już możliwości) i spędził ostatnie swoje dni z bliskimi lub przy robieniu rzeczy, które lubię. Po co marnować koniec swojego czasu na siedzenie w szpitalu, jak i tak na 90% się nie da wyzdrowieć? Co innego gdy szansa jest wysoka, a organizm nadal jest silny, więc istnieje duża szansa, że rak padnie szybciej niż nasze ciało. Jeżeli jednak 2, 3 lekarzy stawia taką samą diagnozę, to nie widzę sensu w walce. Marnujemy jedynie czas, którego zostało nam tak niewiele, zamiast zapewnić sobie komfortowe warunki, a bliskim wspomnienia z naszym udziałem. Moim zdaniem, ostateczna decyzja powinna należeć do osoby chorej - tak jak decyzja o potencjalnej aborcji powinna być przede wszystkim dla kobiety. Oczywiście, jest prawo ojca i męża, ale ten nie będzie żył całe życie z konsekwencjami tej decyzji (a nawet jeśli jakiś katolik uprze się, że jest inaczej, to ja odpowiem tak - takie przypadki to jednostki), natomiast kobieta tak. Chory natomiast, ma niewielkie szanse na ozdrowienie, za to gigantyczne prawdopodobieństwo śmierci w szpitalu. Miejscu które "cuchnie" śmiercią, miejscu gdzie wszyscy mają go w dupie (tak, są empatyczne pielęgniarki, ale ponownie - to jednostki, każdy człowiek ma przede wszystkim swoje życie lub rodzinę). Powinna to być również decyzja każdego człowieka, bo jeżeli kapitan państwo dostanie przyzwolenie, by o tym decydować, to będziemy mieli do czynienia z katastrofą, którą już w Polsce raz widzieliśmy, zaś w UK, ludzie nosili przy sobie karteczki - "Nie zabijajcie mnie, ratujcie do końca!", bo niektórzy robili podobnie - usypiali pacjenta albo z lenistwa albo żeby zarobić. Jest to zbyt kontrowersyjna i prosta do nadużyć rzecz, by pozostawiać ją jakiemukolwiek państwu.

Authors get paid when people like you upvote their post.
If you enjoyed what you read here, create your account today and start earning FREE BLURT!